Gentlemen do not speak about money and elegant women – about prices. Ta podstawowa zasada dotyczy – rzecz jasna – tylko relacji towarzyskich. W życiu zawodowym nie byłoby to możliwe ani pożądane. „Ależ my nie rozmawiamy o pieniądzach, tylko o bańkach” – sprytnie argumentował znany mi kandydat na dżentelmena.
Skąd się te „bańki” wzięły?
Lata siedemdziesiąte były okresem rozkwitu kultury cinkciarskiej. To była wówczas elita (a może „elyta”) społeczna, mocno nasycony esbekami interfejs ekonomiczny pomiędzy dostarczycielami walut (głównie prostytutki, portierzy hoteli gdzie zatrzymywali się cudzoziemcy oraz przemytnicy), a złaknionymi dewiz pozostałymi obywatelami PRL-u. Handel walutami był nielegalny, stosowano więc różne eufemizmy. W gazetach dawano ogłoszenia „Kupię bony”, zaś w handlu ulicznym studolarówkę nazywano dla niepoznaki „beńkiem” (od portretu Benjamina Franklina znajdującego się na tym banknocie).
W latach osiemdziesiątych raczkujący przedsiębiorcy (ci spod znaku biznesu prowadzonego na łóżkach polowych) starali się wzorować, również językowo, na cinkciarzach, tych niedoścignionych dla nich wzorcach sukcesu gospodarczego. Nie zdawali sobie sprawy jednak sprawy z pochodzenia nazwy „beniek” i szybko przekręcili ją na „bańkę”. Zaczęła ona oznaczać sporą okrągłą kwotę pieniędzy (niekoniecznie sto dolarów).
Ci, którzy dziś operują w rozmowie „bańkami” (nawet tymi „dużymi”), zdradzają zatem swoją proweniencję ze środowiska „szczęk” i tym podobnych biznesów.
A co z cenami?
Załóżmy, że zapraszamy dziewczynę na tzw. „kolację przy świecach”. Jako dżentelmeni wiemy, że w restauracji zawsze płaci zapraszający. Jakiekolwiek dzielenie się kosztami np. „going Dutch”, czyli po holendersku (kwotę rachunku rozdziela się po równo pomiędzy biesiadników), albo po rzymsku czyli „pagare alla Romana” (każdy płaci za to, co skonsumował) jest drobnomieszczańskie i nieeleganckie.
Holendrzy wśród Anglików i rzymianie wśród Włochów uchodzą za skąpiradła. W Hiszpanii płacenie po holendersku nazywa się „pagar a la catalana” (tam za dusigroszy uchodzą Katalończycy).
Kelner wręcza karty menu i nasza towarzyszka staje przed dylematem: jeśli – nie chcąc nadwerężać naszego portfela – będzie zamawiać najtańsze potrawy, to będzie to można odczytywać jako sygnał „nie bój się, jestem tania”. Jeśli zaś będzie wybierać pozycje najdroższe, to może być to odczytywane jako sygnał „możesz mnie mieć, ale pamiętaj, że jestem droga”.
Zgodzimy się, że oba te warianty nie są tym, czego wytworna młoda dama mogłaby sobie życzyć. Jak ten problem rozwiązać? Otóż w naprawdę eleganckich restauracjach damie podaje się „la carte pour les dames”, czyli menu dla pań. Nie ma w nim cen. Mężczyzna otrzymuje oczywiście kartę z cenami.
Nazwa „karta dla pań” nie zawsze okazuje się trafna. Oto dwa przykłady:
- Jestem kobietą – zapraszam bardzo szanowaną osobę (np. byłą wychowawczynię z liceum) na obiad. Ona powinna otrzymać ”menu dla pań”, ale ja – choć jestem kobietą – menu z cenami.
- Jestem mężczyzną – zapraszam swego kontrahenta – też mężczyznę – na kolację biznesową. Trudno, aby kelner wręczał mu menu dla pań.
Dlatego najczęściej stosuje się neutralne określenie „carte mouette”, czyli „nieme menu”.
Carte mouette jest wygodna także w kontaktach biznesowych. W wielu krajach obowiązują surowe reguły dotyczące zasad uprawiania lobbingu itd. Przyjmowanie poczęstunku w restauracji przekraczającego określone ramy cenowe, może być uznane jako niewłaściwe. Kontrahent korzystający z carte mouette czuje się swobodniej. Skąd ma wiedzieć, że te ośmiorniczki tyle kosztują?
Skoro już jesteśmy przy przepisach: podanie wszystkim gościom przy stole (łącznie z zapraszającym) carte mouette jest zabronione (trudno zresztą sobie wyobrazić, aby goście taką sytuację zaakceptowali), gdyż stanowi naruszenie obowiązku udzielania informacji cenowej (Ustawa o cenach, Dz.U. Nr 97, poz. 1050 ze zm.).
Karty win nigdy nie są nieme, gdyż obowiązują przy nich inne reguły zamawiania. W przypadku potraw wybiera najpierw nasza towarzyszka (w wyniku wspólnej dyskusji), a następnie my. Raczej nie powinna to być taka sama potrawa, gdyż byłoby to oznaką nudziarstwa, obawy przed własnym zdaniem. Wybierając potrawę dla siebie, mamy jednak na oku to, aby do obu potraw pasowało jedno wspólne wino, i to zarówno ze względów technicznych (dwie różne butelki wina na jedną wspólną kolację to chyba trochę za dużo), jak i symbolicznych. Picie odrębnych trunków jest wyrazem braku zaufania i poczucia wspólnoty. Ta reguła dotyczy tylko wina do dania głównego, aperitif i digestif nie mają takiego symbolicznego znaczenia i dlatego mogą być różne.
Oznacza to, że wino wybiera tylko zamawiający, byłoby zresztą czymś niestosownym, gdyby próbowaniem wina dla pary zajmowała się młoda dama, ośmieszałoby to mężczyznę. A zatem carte mouette dla win nie jest potrzebna.
Georg Nowak-Krogh
Dodaj komentarz