Agnieszka Świst-Kamińska: Jak wspomina Pani swój debiut na scenie Warszawskiej Opery Kameralnej?

Justyna Reczeniedi: Debiutowałam przed dwunastoma laty bardzo piękną, ale niezwykle wymagającą partią Fiordiligi w „Cosi fan tutte” Wolfganga Amadeusza Mozarta podczas Festiwalu Mozartowskiego.  Z jednej strony wspominam to z rozrzewnieniem (w tym samym czasie pojawił się mój „książę z bajki” i rozpoczęliśmy okres narzeczeństwa), a z drugiej – jeśli mam być szczera – nieco traumatycznie. Było to ogromne dla mnie wyzwanie nie tylko od strony wokalnej, pamięciowej, kondycyjnej, bo Fiordiligi to rola wyjątkowo długa, naszpikowana trudnościami technicznymi, gdzie potrzebny jest zarówno wysoki rejestr – swobodne „c” trzykreślne, jak i brzmiący, mięsisty dół), ale też poprzeczka postawiona wysoko ze względu na sprawy czysto sceniczne – aktorstwo, wiarygodna, swobodna interakcja z pozostałymi postaciami… (spektakl reżyserował wówczas wspaniały, ale też bezwzględny Ryszard Peryt). Przez okres trwania prób usiłowałam walczyć z przekonaniem, że nie jest to rola dana mi na wyrost. Nie było to proste, tym bardziej, że w teatrze jako debiutantka, zaraz po studiach, zostałam przyjęta przez zespół dość chłodno. Za to wierzył we mnie ówczesny dyrektor Stefan Sutkowski, za co jestem mu do dziś wdzięczna. Na przedstawieniu była obecna moja maestra Jagna Sokorska-Kwika, córka niezapomnianej Bogny Sokorskiej, której byłam ostatnią uczennicą. Jagna przygotowała mnie do roli Fiordiligi, była bardzo zadowolona z tej pracy i szczerze gratulowała mi debiutu. Po festiwalu otrzymałam dwie skrajnie różne recenzje – jedna bardzo pochlebna pochodziła spod pióra Katarzyny Gardziny, a druga była szkalująca i niesprawiedliwa (pewien pan napisał, że nie „trafiałam w połowę dźwięków”, co mnie wtedy zdziwiło, bo intonacja zawsze była dla mnie sprawą nadrzędną). Na szczęście miałam wokół siebie mądrych ludzi, swoje autorytety i ich wsparcie, a koleżanka po fachu – Bożena Grudzińska-Kubik, też wychowanka Bogny Sokorskiej, powiedziała mi bardzo ciekawą rzecz, mianowicie że powinnam „Bogu dziękować za tę pierwszą okropną recenzję”. Miała rację; to mnie jeszcze bardziej uodporniło, nauczyło odpowiedniego podejścia do „recenzji” i tzw. hejtu. Dziś nie ma dla mnie znaczenia, co kto napisze czy powie na temat mojego śpiewu – liczy się zdanie fachowców (ale też z odpowiednią dozą dystansu z mojej strony), a przede wszystkim odbiór publiczności, dla której to robimy i która ocenia/nagradza nas należytymi brawami i nie tylko – publiczność, która przeobraża się w fanów, z czasem stając się naszą muzyczną rodziną.

-Która z ról była dla Pani najważniejsza?

-Najważniejszą jest dla mnie rola, której właśnie uczę się na nowo, tj. Violetta z opery „Traviata” Giuseppe Verdiego. Pracuję nad nią niejako od zera, bo do tej pory śpiewałam tę operę w oryginale, po włosku, a dziś muszę się zmierzyć z… tekstem polskim. Jest to dla sopranu najcudowniejsza, najbardziej wymarzona ze wszystkim ról operowych; wiele śpiewaczek o tym rodzaju głosu na pewno się tu ze mną zgodzi. Violetta ma w sobie pewną subtelność, wdzięk, klasę, nieprzeparte piękno – w końcu to Dama Kameliowa, dla której mężczyźni-arystokraci tracili głowy i majątki. Głosowo musi spełniać wiele warunków, z czego najważniejsze to liryzm i koloratura w I akcie, dramat i spinto w kolejnych; wreszcie śmierć Violetty musi być odegrana/zaśpiewana w sposób absolutnie szczery. Zjawiskowa jest melodyka u Verdiego, co wymusza odpowiednie prowadzenie frazy. Można się zakochać w samej muzyce… Podobnie piękną, pełną prawdziwego poświęcenia, no i tragicznie kończącą jest inna wspaniała rola – Gilda w operze „Rigoletto”, którą także wielbię i chętnie wykonuję. Tymczasem zapraszam na polską „Traviatę” do Regietowa 9 lipca br.

-W swoim życiu wiele Pani osiągnęła, wiele nagród zdobyła. Które wyróżnienie jest najważniejsze w Pani karierze?

-Nagrody na konkursach bardzo cieszą i pomagają budować karierę, choć ja w konkursy zanadto nie wierzę – często jest to rodzaj pewnej loterii, kwestia dnia, samopoczucia, gustów jurorskich. Dziesięć lat temu udało mi się wygrać Ogólnopolski Konkurs Wykonawstwa Muzyki Operetkowej i Musicalowej im. Iwony Borowickiej w Krakowie; w jury zasiadał wówczas śp. Bogusław Kaczyński i pierwsza dama operetki polskiej Grażyna Brodzińska – i było to dla mnie nie lada wyróżnienie. Przygodę z konkursami rozpoczęłam trochę wcześniej, bo w 2003 roku w Busku-Zdroju, gdzie otrzymałam II nagrodę, potem był Wiedeń – Międzynarodowy Konkurs im. Nico Dostal (III nagroda), a następnie Basciano (Włochy). Jednak najważniejszą sprawą jest dla mnie, co się po tych konkursach zadziało. Przede wszystkim rozpoczęłam współpracę z wieloma wybitnymi artystami, twórcami, kompozytorami. Muszę tu podkreślić wieloletnią pracę z Jerzym Cembrzyńskim, liderem zespołu „Con Passione”, z którym nagrałam 6 płyt, a także kompozytorem Marcinem Nierubcem, który razem z poetą Michałem Zabłockim jest autorem projektu „Co-Opera” (to ukochany projekt i temat mojej pracy doktorskiej, szczęśliwie dwa lata temu już obronionej). Najważniejszym wyróżnieniem i przyjemnością jest też praca z takimi artystami jak cudowny tenor Krystian Adam Krzeszowiak (3 wspólnie wydane albumy: „Co-Opera”, „Anna. Pamięci Anny German”, „Święta z kolędą”), wybitny baryton Adam Kruszewski (doskonały Giorgio Germont z „Traviaty”), światowej sławy baryton Marcin Bronikowski (właśnie wydajemy razem płytę z pieśniami Fryderyka Chopina), pan dziekan prof. Szymon Kawalla (miałam zaszczyt wziąć udział w prawykonaniu jego „Liryk miłosnych”, które także zostaną zarejestrowane na CD),  wielki polski bas Romuald Tesarowicz i wielu innych, których nie sposób tu wymienić. Niewątpliwie ogromnym wyróżnieniem był też dla mnie udział w koncertach solowych podczas  tournee po Japonii z Warszawską Operą Kameralną. Dwukrotnie takim honorem i zaufaniem obdarzył mnie wspomniany Stefan Sutkowski i dzięki temu miałam ponad 20 koncertów z repertuarem mozartowskim w przepełnionych po brzegi salach największych miast Japonii.

-Opera w Polsce jest niedoceniona. Co według Pani wpływa na jej małą popularność?

-Myślę, że na to zjawisko składają się głównie dwie sprawy – brak edukacji i posucha w mediach. Niestety większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, jakie piękno niesie opera, muzyka klasyczna. Żyją w świecie, który nie umożliwia dostępu do tej sztuki. Szkoła nie przygotowuje ich na jej odbiór. Media serwują muzykę popularną i na tym na ogół poprzestają. Dlatego opera jest taką egzotyką, w przeciwieństwie do tego, co było pięćdziesiąt lat temu: gdy w szkole był przedmiot „wychowanie muzyczne”, ośrodki pracy organizowały pracownicze wieczory w operze, Bogusław Kaczyński prowadził swój program w telewizji, a oglądanie Konkursu Chopinowskiego na żywo było w dobrym tonie. Nadal jednak istnieje w Polsce grono ludzi, ceniących operę, dla których ten gatunek bardzo wiele znaczy; i nie są to ludzie tylko starsi. Trzecią sprawą niepopularności opery, operetki, klasycznego śpiewu jest/bywa słaba jakość wykonań. Właściwie poziom śpiewu w Polsce jest w tej chwili bardzo wysoki, coraz wyższy; mamy wybitnych śpiewaków, występujących na największych scenach świata (Aleksandra Kurzak, Piotr Beczała, Mariusz Kwiecień, Artur Ruciński, Marcin Bronikowski, Iwona Sobotka, Rafał Siwek), jednak zdarzają się też wykonania bardzo złe. Kiedyś znany muzyk (z kompletnie innego świata) Maciej Maleńczuk oznajmił, że jest tzw. prostytutką muzyczną czyli można go wynająć do każdego gatunku – z jednym wyjątkiem – nie zaśpiewa operetki. I tu rodzi się owo straszne pytanie: jakież on musiał mieć okropne doświadczenia w tym względzie…!

-Jest Pani autorką książki „Bogna Sokorska. Życie i kariera Słowika Warszawy – wspomnienie” czy też „Spotkania”. Co zdecydowało, że Pani spróbowała swoich sił w dziedzinie literatury?

-Jestem autorką w sumie trzech książek, ostatnia to biografia wybitnego i zapomnianego śpiewaka. Tytuł jej brzmi „Stanisław Gruszczyński. Dzieje króla tenorów”. Zawsze kochałam literaturę, fascynowałam się pisaniem do tego stopnia, że równolegle ze śpiewem kończyłam też filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Pisanie narodziło się jednak z nieprawdopodobnej potrzeby wyrażenia siebie, właśnie w ten sposób. Potrzebowałam przelania słowa na papier, uwiecznienia osób, myśli, zjawisk.  I miewałam sygnały ze strony różnych osób (w tym mojego promotora z polonistyki), że może to być potrzebne nie tylko mnie.

-Była Pani uczennicą Bogny Sokorskiej. Czy to wpłynęło na to, że napisała Pani o niej książkę?

-Byłam jak wspomniałam ostatnią uczennica Bogny Sokorskiej – miałam to ogromne szczęście, że zetknęłam się z takim fenomenem wokalnym, że mogłam poznać wspaniałego człowieka, niezwykłą kobietę, która była dla mnie wzorem w wielu dziedzinach. Ja nie tylko uczyłam się śpiewu u Bogny Sokorskiej, ja się nią fascynowałam, uwielbiałam jej uśmiech, poczucie piękna, sprawiedliwości i humoru, jej serce, życzliwość, elegancję. Materiały do książki zbierałam przez lata. Nie byłam w stanie rozpocząć pracy nad biografią zaraz po śmierci Maestry w 2002 roku. Byłam z nią bardzo związana emocjonalnie. Okazało się, że mi Jej w sposób dotkliwy brakuje. Na dobre zebrałam się do tej książki dopiero osiem lat później. Jestem z niej bardzo duma – to znakomicie wydany duży album z ponad 120 zdjęciami przepięknej śpiewaczki. Ona była zjawiskiem na światową skalę, kto słyszał jej głos, wie o czym mówię (zachęcam do poszperania na youtubie). Nie mogłam o Niej nie napisać.

-A skąd pomysł na stworzenie kolejnej książki „Spotkania”?

-„Spotkania” powstały tak naprawdę nieco wcześniej. Były efektem nieprawdopodobnej wewnętrznej konieczności, emocjonalnej eksplozji. Pisałam je jak gdyby pod natchnieniem. Jest to zbiór kilku opowiadań, których tematem przewodnim jest pogoń za miłością w różnych jej wariantach. Cieszę się, że są osoby, dla których myśli zawarte w tej książce zdają się być bliskie. Nie rozumiem dokładnie dlaczego, ale z jakiegoś powodu książkę tę doceniają znajomi mi księża. I to też bardzo mnie cieszy.

-Odnajduje się Pani lepiej w śpiewaniu czy pisaniu?

-Z całą pewnością w tej chwili łatwiej odnajduję się w śpiewie. Nie mam obecnie żadnych planów związanych z literaturą (tzn. teraz będę się oddawać wyłącznie czytaniu swoich ulubionych autorów). Chcę śpiewać. I poświęcić się w równym stopniu macierzyństwu. Bo od ponad roku jesteśmy przeszczęśliwymi rodzicami. Śpiewam m.in. i o tym – o bezgranicznej miłości, jaką daje bycie mamą. A kiedyś to pewnie opiszę.